Słowo wstępu do tych, którzy byli świadkami tragedii
          Kiedy zaproponowano nam by spisać wspomnienia z czasów wojny po to by przeczytali o nich ludzie mieszkający dziś w Gwizdowie, Kalennem, Malińcu czy w innych miejscowościach naszej rodzinnej modliborskiej parafii, odczucia były mieszane. No bo kogo to może obchodzić po osiemdziesięciu latach. W naszym kochanym Gwizdowie mieszkają już inni ludzie, w innych domach, żyją inaczej. A nas dawnych Borowioków życie rzuciło aż w okolice Szczecina i tam założyliśmy rodziny, są z nami dzieci i wnuki, prawnuki.

          Może i ktoś w Gwizdowie i w okolicy jeszcze mieszka, taki kto by pamiętał o Jaceckach, Ludianach, Jamrozach, chociaż to minęło osiemdziesiąt lat… Ale przecież przez osiemdziesiąt lat każdy kto przeżył pamiętał o tym co się stało 7 lipca 1943 roku. Opowiadaliśmy to tyle razy, wspominaliśmy zamordowanych ojców, sąsiadów, znajomych z Kalennego, Ciechocina. Pytają o to nasze wnuki i prawnuki to niech wiedzą o tym ci, którzy stąpają dziś po ziemi, którą opuściliśmy, która jest uświęcona krwią naszych bliskich. Nasza prawdziwa opowieść niech będzie przestrogą dla tych, którzy dziś chcą wojny, oglądają ją w telewizji w ciepłych i wygodnych domach a nie wiedzą co ona znaczy. Nie wiedzą, bo nie widzieli jak płoną rodzinne domy, nie czuli głodu, biedy i zimna, a to właśnie znaczy wojna. Gdy jesienią i zimą 1943 na 1944 my Gwizdowiacy cierpieliśmy zimno i głód to mówiliśmy sobie: oby nigdy więcej nie wymyślono takiego szaleństwa jak wojna. Minęło osiemdziesiąt lat i ci co tego nie doznali, znowu chcą to powtórzyć. Nie wolno.
           Tak się złożyło, że wkrótce po wojnie kilka rodzin z Gwizdowa wyjechało w okolice Szczecina, tam pracowaliśmy, założyliśmy rodziny i zapuściliśmy korzenie bo też dobrze nam tu, ale nigdy nie zapomnieliśmy o naszej dawnej ojczyźnie i „bajkowym” Gwizdowie z czasów dzieciństwa. Tylko tę bajkę zniszczyła nam wojna i o tym zburzeniu naszego świata w tym tekście opowiedzieliśmy. Nie pokażemy na dowód dawnych zdjęć i pamiątek z dzieciństwa bo wszystko spłonęło w naszych domach. Wspominając tak to było, bez upiększenia, bo i komu mamy zmyślać, zostało nas już nie wielu a młodzi ludzie prawdę znać powinni, nawet muszą ją znać. A jeśli będą czytać o nim ci co mieszkają w naszej rodzinnej parafii – Modliborzycach to niech wiedzą, że zawsze wspominaliśmy i wspominamy te okolice tak jak to wspominają swoi, myśląc o swoich.

Pamiętający o Was dawne Borowioki z Gwizdowa
Czesława Zagrzejewska Ludian, Seweryn Jamróz, dzieci i wnuki i prawnuki Genowefy Jacecko



Gwizdów 7 lipca 1943 r.

„Bo trzeba ludziom opowiedzieć o tym cośmy przeżyli”


        Kiedy wspominamy o tragediach z czasów niemieckiej okupacji, pacyfikacjach i dramacie „leśnych wiosek” położonych na terenie gminy Modliborzyce zwykle odnosimy się do 1942 roku. Poniekąd słusznie, bowiem jesienią tego roku wymordowanego wielu mieszkańców wsi Kalenne i okolicznych miejscowości. Wszakże w lipcu 1943 roku mieszkańcy Gwizdowa przeżyli pacyfikację swojej miejscowości, która (nie wiadomo dlaczego) jest stosunkowo rzadko wspominana w publikacjach. Niniejszy tekst jest próbą rekonstrukcji zbrodni jakich niemiecka SS- policja i żandarmeria dokonały w Gwizdowie w latem 1943 roku. Dodajmy, rekonstrukcji szczególnej bo opartej nie tylko o dokumenty i archiwalia, ale przede wszystkim spisanej w oparciu o relacje uczestników wydarzeń. Są to wypowiedzi wówczas kilkuletnich lub kilkunastoletnich świadków tragedii, dziś ludzi w wieku sędziwym. Nieliczni już dziś świadkowie, którzy pamiętają dramat sprzed osiemdziesięciu lat. Przytoczone tu wspomnienia naocznych świadków zostały utrwalone przez panią Małgorzatę Żak, dzięki której prezentowana tu praca mogła powstać właśnie w takiej formie.
        Mieszkańcy „leśnych wiosek” wspierali działalność niepodległościowego podziemia. Wsie były dla partyzantów oparciem, dostarczycielem prowiantu, z tych miejscowości rekrutowali się ochotnicy do oddziałów partyzanckich czy przewodnicy świetnie znający teren. Wiedzieli o tym okupanci, ale wytropienie i likwidacja partyzanckiego zgrupowania była trudna. Dużo łatwiej było niszczyć i zastraszać wspomniane wsie, będące punktami oparcia zbrojnych grup polskiego podziemia. Działania przeciw partyzantom na terenie gminy Modliborzyce rozpoczęły się w początku października 1942 roku.
3 października 1942 roku banda pozorowana zjawiła się w sąsiadujących ze sobą wioskach Gwizdów i Kalenne, gmina Modliborzyce, oraz Pikule, gmina Kawęczyn. Fałszywi partyzanci ubrani byli w stroje cywilne. Mówili po polsku i prosili o jedzenie i przewodników. Nie podejrzewający niczego chłopi nakarmili przybyszów i wskazali drogę. Tym razem była to prowokacja. Zaraz za fałszywymi partyzantami, oddział Wehrmacht, najprawdopodobniej składający się z sowieckich żołnierzy formacji ochotniczych Ostlegionen, wmaszerował do wsi. Spalono Gwizdów, Kalenne i Pikule, mordując większość ludności. Zginęło 110 kobiet, dzieci i 21 mężczyzn. Resztę wyłapano i wysłano na roboty przymusowe do Rzeszy 1.
         Ucierpiała wieś Kalenne ale i sąsiadujący z nią Gwizdów. Niestety nie była to jedyna ani ostatnia zbrodnia jakiej w tym rejonie dopuścili się niemieccy żandarmi i policjanci oraz wspierający ich konfidenci (V-männer). W kolejnych akcjach pacyfikacyjnych i bombardowaniach, jakie miały miejsce od jesieni 1942 do lipca 1943 roku, mocno ucierpieli mieszkańcy Gwizdowa- wsi sąsiadującej z Kalennem.
        Pacyfikacja z początku października nie osłabiła działalności oddziałów partyzanckich, którzy wciąż mieli wsparcie w mieszkańcach okolicznych wsi. Zresztą kiedy partyzanci potrzebowali aprowizacji to zwykle nie pytali cywilów o zgodę. Jak wspomina pochodząca z Gwizdowa pani Czesława Zagrzejewska z domu Ludian: „ Z trzody jaką posiadała nasza rodzina partyzanci zabrali jedną krowę, nikt nikogo nie pytał, brali bo mieli broń i też mogli zrobić co chcieli. Byli tacy co woleli sami zanieść tym partyzantom jedzenie w jakieś miejsce”. Jest jeszcze jedna kwestia odnośnie wspomagania oddziałów partyzanckich. „ Każdy wiedział, że za pomaganie partyzantom i Żydom grozi kara, albo jak zechcą to spalą wieś i wybiją ludzi. Byli tacy co pilnowali we wsi i donosili Niemcom”. Zagadnienie dotyczące niemieckich konfidentów to temat dość delikatny, ponieważ w wielu przypadkach posądzenia bywały nieprawdziwe, wymyślone pod wpływem psychozy strachu. Wielu udowodniło swoją niewinność przed sądem, lub, co gorsza wielu nie dostało takiej szansy. Zwracają uwagę raporty sporządzone przez komórki Armii Krajowej, które potwierdzają działalność co najwyżej 9 V-männer na terenie między Janowem a Kraśnikiem2. Z kolei nota sporządzona przez podpułkownika Edwarda Jasińskiego „Nura”, odnośnie powiatu janowskiego stwierdza: „okupant skaptował z pośród aresztowanych 275 osób dla roboty szpiclowskiej w celu sparaliżowania ruchu niepodległościowego" 3. Różnice między tymi liczbami są znaczące, trudno nie spytać czy liczba donosicieli wzrastała aż tak szybko? Czy może tę liczbę zawyżano?
          Naturalnie nie wyklucza to istnienia nieformalnych konfidentów czy osób, które zostały zmuszone do zeznań. Niemniej odwet ze strony polskiego podziemia zdarzał się często, bo dużo łatwiej dosięgnąć i ukarać konfidenta niż oficera żandarmerii i SS- policji. Jeszcze inną kwestią jest czy odwet Polskiego Państwa Podziemnego był zasadny czy też nie, bo nader często dochodziło do „pomyłek” w wykonywaniu i ferowaniu wyroków. Jeśli chodzi o winnego donosu na mieszkańców Gwizdowa w lipcu 1943 roku, to zdaniem Seweryna Jamroza wówczas nastoletniego mieszkańca Gwizdowa „Wszyscy mówili kto był szpiclem. Dowodów nie mieli, ale kto o dowody pytał? Partyzanci pobili go mocno a potem zastrzelili. Mówiono, że chciał im uciekać, ale on i tak żywy by im nie uszedł”. Wiadomo też, że w Gwizdowie podczas pacyfikacji zginęli bliscy krewni domniemanego V –mana.
         W efekcie szacunki historyków skłaniają się, że w ciągu pięciu lat, na podstawie oskarżeń o agenturalność zastrzelono minimum 50, a maksimum 400 osób na terenie obecnego powiatu janowskiego i kraśnickiego4. Czy przyjąć jako zasadną liczbę najwyższą czy najniższą? W każdym razie niesłuszne oskarżenia i niesprawiedliwie wykonane wyroki śmierci stanowiły w czasie okupacji znaczący procent wszystkich wydanych i wykonanych wyroków5. Chociażby z tego względu warto pominąć kwestie kto z mieszkańców powiatu janowskiego i kraśnickiego oraz w jakim stopniu mógł być współwinny śmierci mieszkańców Gwizdowa. Z drugiej strony informacje o wspieraniu partyzantki przez ludność cywilną musiały stale docierać do miejscowej żandarmerii i policji. Stąd powtarzające się bombardowania, które przeprowadzała Luftwaffe.
        Zapewne słusznie historycy skupiają się na morderstwach popełnionych przez SS- policjantów i żandarmów na ludności w trakcie pacyfikacji. Tymczasem osoby, które przeżyły w Gwizdowie i Kalennem lata 1942-1943 w swoich wspomnieniach podkreślają grozę jaką wywoływały naloty bombowe. Równie tragiczne, pochłaniały ofiary, niszczyły mienie. Pochodząca z Kalennego Wanda Krasowska wspomina bombardowanie wsi „Wtedy jeszcze w nocy latały samoloty niemieckie i zrzucały kule zapalające”. Naloty bombowe na Gwizdów tak wspomina wówczas Czesława Zagrzejewska „ Nadlatywały samoloty w strasznym huku, aż ziemia się trzęsła. Nie wiadomo kiedy, skąd zrzucały bomby, wszystko niszczyły. To nie był jeden tylko kilka leciało obok siebie aż trzęsła się ziemia i cały las. Wszyscy uciekaliśmy do lasu. Nie mogę tego zapomnieć i boję się widząc i słysząc samolot choćby tylko na filmie. Na naszą działkę spadły trzy bomby blisko siebie. Las był wycięty jak by go piłami wycięli ”. Trauma wynikająca z przeżyć podczas nalotów bombowych okazała się nie mniej bolesna niż wspomnienia pacyfikacji. W przypadku „leśnych wsi” położonych w gminie Modliborzyce bombardowania miały miejsce trzy lub cztery razy6. Przy czym „Kul ognia nie zrzucali w czasie letniej suszy tylko jesienią”. Jeśli istotnie tak było, to można wnioskować, że chodziło o obawy przed pożarem kompleksu leśnego.
       Jeszcze inaczej naloty i bombardowania Gwizdowa wspomina pan Jamróz: „Nadlatywali tak wiele razy, zrzucali bomby zapalające lub inne, niszczyli wszystko. Byli tacy co nawet dwa razy jednego lata odbudowywali swoje domostwa. Jedni bali się i chowali gdy tylko słyszeli jakiś huk czy warkot. Inni tak przywykli, że było im wszystko jedno”.
      Porównując pacyfikacje w początków października 1942 i pacyfikacje Gwizdowa z 7 lipca 1943 roku trzeba wskazać różnice w planowaniu i przeprowadzeniu Repressive Aktion czyli akcji represyjnej. Latem 1943 roku pacyfikacje w Gwizdowie przeprowadzały oddziały Jagdkomanda wydzielone z żandarmerii i 25 Pułku Policji (od II 1943 zmieniono nazwę pułku na SS Polizei Regiment 25) a zdaniem Seweryna Jamroza „Byli (także) esesmani, łatwo ich było poznać i zapamiętać. Starsi ludzie mówili, że Niemcy szykowali się tu na bitwę jak pod Janowem (na Porytowych Wzgórzach), tylko partyzanci wiedzieli o tej obławie i zdążyli uciec”.
        Jesienią 1942 roku akcję represyjną przeprowadzały inne formacje i w zupełnie w inny sposób: „żołnierze zaatakowali wychodząc z lasu, drogą prowadzącą od strony Łążku”. Napastnicy zaczęli strzelać do wszystkich i nikogo nie pytali ani nie ogłaszali z jakiego powodu chcą ukarać ludność cywilną.
      Natomiast w lipcu 1943 roku „ Wieś Gwizdów Niemcy najpierw odgrodzili siatką i drutem kolczastym. Co kilka kroków stał strażnik. Pilnowano dróg i ścieżek do wsi. Nikt nie mógł do Gwizdowa wejść ani ze wsi uciec” (relacja Wandy Krasowskiej). Wydaje się, że w lipcowej pacyfikacji Gwizdowa brało też udział dużo więcej żołnierzy niż w przypadku ataku na Kalenne. Na pewno znalazł się tu stacjonujący w Kraśniku, owiany złą sławą, oddział Oberleutnanta Tomowa i podporucznika Otto Kiesowa, ale nie tylko oni i nie tylko formacje policyjne.
       Latem 1943 roku celem okupanta było nie tylko zastraszenie mieszkańców okolicznych wiosek ale przede wszystkim zniszczenie lokalnych oddziałów partyzanckich i wytropienie ich kryjówek.
      Wspomina pani Czesława „Może co dwa metry stał Niemiec z karabinem gotowym do strzału. Wszystkich legitymowali”. Podobnie wypowiada się Seweryn Jamróz: „Wiedzieli, że partyzantka ma schowki i ziemianki w lasach. Tyraliera szła od Stojeszyna i Brzezin aż do Kochanów, Bani. Jeden blisko drugiego, w plamiastych pelerynach bo było parno, gorąco i przechodziły deszcze. Od strony Modliborzyc zajechały motocykle i auta, stanęli na wszystkich drogach leśnych a siatkę rozstawili od strony Borownicy”. Nie brak też wspomnień osób, które widziały jak Niemcy przygotowywali całą akcję, wspominał o tym pochodzący z Potoka Tomasz Bełza „ Od drogi na Zaklików szedł żandarm niemiecki jeden niedaleko drugiego bo las przeszukiwali szukając partyzantów. Ze wsi w lasach nikt nie mógł uciec”.
       Nie było więc strzelania do uciekających w popłochu ludzi, lecz metodyczne przeczesywanie lasu, następnie dokładne przeszukanie wsi. Tu kolejna sprawa, o której należy wspomnieć. Wsie Kalenne, Gwizdów, Ciechocin (jak zresztą większość „leśnych wiosek”) nie mają i nie miały zwartej zabudowy. Porozrzucane na kilkukilometrowym obszarze, domostwa stanowiły administracyjny obszar miejscowości. Zamiarem Niemców było wydzielenie grupy ludzi mieszkających na danym terenie i przykładne ich ukaranie, za wspieranie partyzantów. Może chodziło nawet nie tyle o sam Gwizdów tylko o teren wskazany przez konfidenta. Stąd pacyfikacje dotknęły też mieszkańców Ciechocina i Majdanu, których domostwa znajdowały się w terenie objętym akcją represyjną. Osobną grupę poszkodowanych stanowili ci, którzy akurat znaleźli się na tym terenie, chociażby brat Wandy Krasowskiej- Aleksander pochodzący z Kalennego. Po jesiennej pacyfikacji znalazł schronienie w domu swoich kuzynów w Gwizdowie „Zebrali wszystkich mężczyzn z Gwizdowa i ustawili na placu, Niemiec wskazywał, który ma zostać zabity a mojemu bratu Olesiowi kazał odejść na bok jako, że był za młody i nie mógł być w partyzantce ani nie mógł im pomagać”. Ta wypowiedź sugeruje, że żandarmi wiedzieli kogo, w jakim wieku i z jakiego domostwa należy ukarać. Niewątpliwie tego typu informacje musiał dostarczyć niemiecki konfident. Być może nawet mieszkańcy trafnie rozpoznawali winnych donosu, ale jak wspomniano powyżej, tę kwestię dziś już trudno sprawiedliwie rozstrzygnąć.
      Dramat w Gwizdowie rozegrał się w późnych godzinach popołudniowych w środę 7 lipca 1943 roku. Mieszkańcy w większości zrozumieli co się dzieje dopiero gdy Niemcy weszli do wsi i zaczęli wypędzać ludzi z domostw. Te dramatyczne chwile dokładnie zapamiętała Czesława Zagrzejewska „Był to początek bardzo gorącego lipca. W domach gotowano posiłek. Ojciec wrócił z pracy, bo pracował przy wąskotorówce. Niemiec wszedł do domu w ręku miał karnister z benzyną. Wszystkich nas wypędzono z domu. Domostwo oblał benzyną i podpalił. Nas (kilkuosobową rodzinę Ludianów) zgonił do kupy i prowadził około dwóch kilometrów do znajomego gospodarza. Po drodze to wojsko stało z karabinami". Mieszkańcy musieli być zaskoczeni. Domostwa były palone albo wrzucano do budynków granaty. Do tego dochodził szok, zapewne spodziewano się najgorszego. Pani Czesława tak opisuje ostatnią drogę jej ojca- Jana Ludiana: „Matka niosła na ręku małego brata Józefa a ojciec niósł pierzynę, którą matka chciała zabrać z płonącego domu”.
      Agresorzy podzielili się na grupy, które początkowo spędzały wszystkich na plac przed domem sołtysa Antoniego Dudka. Jeden z policjantów ogłosił zgromadzonym dlaczego mają być ukarani. Pani Genowefa Jacecko wspominała: „Egzekucja była karą za pomoc partyzantom ale też za przynależność niektórych mężczyzn do partyzanckiego oddziału”. Co ważne, to w tym miejscu relacje wszystkich świadków są zgodne; większość społeczności zgromadzono na placu przed domem sołtysa, poinformowano o powodach pacyfikacji i karze jaką muszą ponieść podejrzewani o wspieranie partyzantów. Ten czas dobrze zapamiętał Seweryn Jamróz „Zwyczaj był taki, że każdy wieszał w sieni swoje dokumenty tożsamości. Gdy Niemcy wchodzili do chałup kazali dokumenty zdjąć i zabrać ze sobą a dom palili albo wrzucali granaty Na większym podwórzu u sołtysa Dudki spędzili kogo złapali. Oddzielili grupę mężczyzn w sile wieku, z samym sołtysem włącznie. Jeden z żandarmów powiedział po polsku, że to słuszna kara za pomoc bandytom, którzy bardzo szkodzą armii i narodowi niemieckiemu. Potem odliczył najpierw więcej, potem odepchnięto młodych, albo tych co im darowali, a pozostałych ustawiali po kilku”. Pani Czesława nie wspomina o prowadzeniu wszystkich mieszkańców przed dom sołtysa, tylko bezpośrednio do miejsca kaźni. Jednak potwierdza, że Niemcy ogłosili za co chcą wymordować grupę mężczyzn.
      Jak powyżej stwierdzono Gwizdów nie posiadał zwartej zabudowy, gospodarstwa były czasem w znacznej odległości od siebie. Nieszczęśników przyprowadzano przed domostwo sołtysa, to musiało potrwać, być może około godziny lub dłużej, a wypadki potoczyły się szybko. Wytypowani mężczyźni świetnie wiedzieli, że żandarmi wymordują ich wszystkich, próba ucieczki była ich jedyną szansą na ratowanie życia. Trudno powiedzieć ilu mężczyzn próbowało zbiec. „Uciekać zaczęło trzech pierwszych do rozstrzelania, za nimi jeszcze inni, w szarpaninie jeden dostał postrzał tak, że kula przebiła policzek, drugiemu przestrzelili łydkę. Kto mógł uciekał w stronę stawów”. Grupa osób zaczęła ucieczkę w stronę stawów i grobli. Wprawdzie człowiek broczący w wodzie czy poruszający się po śliskiej, wąskiej grobli jest łatwym celem dla strzelca. Niemniej ucieczka w stronę zbiorników wodnych dawała jakiś cień nadziei na uratowanie życia. Ludzie we wsi zorientowali się, że teren został obstawiony żandarmerią i policją, do tego odgrodzony od lasu „siatką lub drutem kolczastym”. Nastoletni wówczas Seweryn Jamróz znajdował „o kilka kroków” od rozgrywającego się dramatu. „Rzucili się do ucieczki, a ci lekko ranni uciekali najszybciej. Dobrze zrobili ci co puścili się przez groble i dalej przez stawy na Rugałe. Najpierw rzucali za nimi granatami. Ich szczęście, że żaden (z SS- policjantów) nie miał innej broni jak repetowanego Mausera. Kto uciekał przez groble ten się uratował. Jeden z nich wpadł w głębszą wodę, w błoto, tego łatwo trafili i to kilku równocześnie. Na grobli też zostało ze dwóch”.
      Ten dramat widziała również i zapamiętała Genowefa Jacecko ”Kiedy zaczęli uciekać w stronę stawów przez groble to zaczęli za nimi strzelać, niektórych zabili w tych stawach i tak zostali. Później po groblach płynęła krew a woda wkoło grobli była cała czerwona od ich krwi”. Prawdopodobnie po tym zdarzeniu zapadła decyzja by pozostałych skazańców zlikwidować szybko, w miejsce tych, którzy zbiegli przyprowadzono innych mieszkańców wsi, to wtedy oprócz mężczyzn do egzekucji wytypowano też kobietę- Agnieszkę Ludian. Prawdopodobnie grupę skazańców przeprowadzono w miejsce oddalone od sąsiedztwa stawów rybnych w obawie przed kolejnymi próbami ucieczki. Wspomina Czesława Zagrzejewska: „Gdy doszliśmy na miejsce Szwab kazał ojcu wziąć na ręce małego Józka. Wtedy ojciec oddał matce małego Józka, a kazali matce odejść. O pożegnaniu z ojcem nie było mowy bo na to nie pozwalano. Robiło się szaro i zapadał zmrok, chociaż dzień był duży bo to był lipiec. Wracaliśmy z matką w stronę naszego płonącego domostwa, bo niby gdzie mieliśmy pójść? Doszliśmy do miejsca gdzie mieszkał nasz kuzyn a po obydwu stronach drogi wciąż byli Niemcy, stali blisko siebie, może co dwa metry. Wtedy jeden z żandarmów odezwał się do nas po polsku, tak powiedział do nas po polsku: Chowajcie się bo was zabiją. Poszliśmy w las. Siedzieliśmy dwa, trzy tygodnie na kępach”. Niektórzy zatrzymani ginęli na miejscu „Syn mojej ciotki (Stanisław Startek) leżał postrzelony w pierś przy jednej z dróg. W dwóch palcach trzymał swój dowód tożsamości, który chciał pokazać Niemcom. Próbowaliśmy mu pomóc ale on już nie żył”.
       Salwy wystrzałów karabinowych, wybuchy granatów, ogień i dym z płonących domostw zaalarmowały pozostałych mieszkańców Gwizdowa i okolicznych wsi. Ludzie spodziewali się najgorszego, wszak wszyscy musieli dobrze pamiętać październikową masakrę, która rozegrała się Kalennem. Mieli powody do obaw. Jak wspomniano teren Gwizdowa podzielono na sektory, które przeczesywano, niektórzy szukali kryjówki przed prześladowcami. Wspomina Genowefa Jacecko: „Chowaliśmy się wszyscy pod mchem. Żmij było całe mnóstwo, ale żadna żmija nikogo nie ugryzła. Tak jakby wiedziały, że jesteśmy w potrzebie”. Zapewne napastnicy nie mieli rozkazu mordowania wszystkich mieszkańców wsi, jak to miało miejsce w Kalennem. Szukali przede wszystkim śladów kryjówek partyzantów, przykładnie ukarali mężczyzn „winnych lub podejrzewanych” o współpracę z „leśnymi oddziałami”. Jeśli rzeczywiście tak było to wiele zależało od samych żołnierzy i podoficerów biorących udział w akcji. Wspomina Genowefa Jacecko: „Grupa z małymi dziećmi schowała się w przydomowej ziemiance do przetrzymywania ziemniaków, przyszedł Niemiec, zajrzał do tej ziemianki, z góry i rzucił poduszkę, przykrył wejście, żeby inni Niemcy nie widzieli że tam są ludzie”. Przypadki podobnego zachowania żołnierzy Jagdkomanda przytoczył też Seweryn Jamróz: „Grupa ludzi schowała się w łozinach przy stawie. Zobaczył ich jeden z mundurowych, poszedł do nich i powiedział po polsku żeby siedzieli cicho i nie wychodzili póki oni nie odjadą”. Jak wspomniano drogi dojazdowe zostały obstawione przez uzbrojonych wojaków „Na środku drogi prowadzącej w stronę Borownicy stał motocykl z zamocowanym ciężkim karabinem maszynowym a przy nim dwóch ze znakami SS. Gdy zaczęli zbierać ludzi po domach to spora grupa uciekała prosto na tych esesmanów, wtedy oni zaczęli rozkładać i czyścić karabin maszynowy. Udawali, że nie widzą bo odwrócili się plecami”.
Należy jeszcze zwrócić uwagę na skład narodowy grupy pacyfikacyjnej. Oprócz Niemców i Ukraińców, byli też umundurowani „poznaniacy”, czyli Polacy wcieleni do niemieckiej policji i żandarmerii, zapewne nie tylko z Poznania. Jedno jest faktem: ofiar akcji represyjnej w Gwizdowie w lipcu 1943 było znacznie mniej niż podczas wcześniejszej pacyfikacji Kalennego. Po wykonaniu kary na grupie skazańców, mundurowi nie chcieli lub nie mieli rozkazu strzelania do cywilów.
       Tymczasem komando wyznaczone do wykonania wyroku musiało zakończyć egzekucje. Tu też relacje różnią się. Jedni twierdzą, że skazańców przeprowadzono „dalej od stawów w stronę budynków gospodarczych”, inni mówią o szybko przeprowadzonej egzekucji pozostałych: „dowódca dał znak a oddział strzelił do wskazanych do ukarania”. Pani Czesława zapamiętała te dramatyczne chwile: „Dobrze słyszeliśmy strzały z miejsca gdzie pozostał ojciec”.
Natomiast zdający relację zgodnie podkreślają, że po oddaniu salwy ( najpierw słychać był głośny i „gęsty” strzał…) przez pluton egzekucyjny, nie wszyscy skazańcy ponieśli śmierć. „Dowódca podchodził i dobijał rannych z pistoletu. Do niektórych strzelił kilka razy(…na koniec pojedyncze, może kilkanaście strzałów)”.
        W kilka godzin później policja i żandarmi uznali, że muszą zakończyć akcję pacyfikacyjną. Być może to bardziej zmrok zakończył masakrę w niewielkiej wiosce, mimo to świadkowie twierdzą, że część „żołnierzy pilnowała jeszcze wsi a kto wyszedł z ukrycia wtedy do niego strzelali”. Pan Seweryn twierdzi, że „gdy zakończyli rozstrzeliwania do wsi przyjechał samochód z radiostacją i tam został do rana”.
         Ciała ofiar pozostawały w miejscu kaźni. Zgromadzeni świadkowie egzekucji dobrze znali zabitych, wiedzieli, że rodziny przyjdą na miejsce i zadecydują o sposobie pochowania bliskich. Poza tym nie było pewne czy pozostałe komanda nie natrafią na dowody obecności partyzantów w wiosce i nie uznają za słuszne by ukarać innych mieszkańców wsi. Dużo rozważniejszym było znalezienie dobrego miejsca na kryjówkę. Jak wspomniano wojacy przeszukiwali wieś i zastrzelenie lub darowanie życia napotkanym ludziom zależało od woli policjanta czy żandarma. Wówczas nikt nie był pewien czy masakra nie będzie miała dalszego ciągu.
        Trudno też powiedzieć w jakim celu przynajmniej niektóre Jagdkomanda pozostawały na miejscu pacyfikacji przez kilkanaście godzin. Miejscowi pozostawali w ukryciu bo „kto się pokazał zaczynali do niego strzelać”. Podobnie jak w Kalennem, jesienią 1942 roku, postępowanie ludzi, którzy ocaleli nacechowane jest rozwagą i logiką w działaniu. Być może relacja po latach zawsze będzie spokojniejsza i „bardziej poukładana”, niemniej już w pierwszych chwilach ci ludzie musieli zapanować nad reakcjami zszokowanych dzieci, przezwyciężyć własne emocje, strach, rozpacz. Zmarłym pomóc już nie mogli, ale potrafili pomóc sobie samym. Wszak najgorsze miało dopiero nadejść, bo należało jeszcze przetrwać i przeżyć kolejne miesiące w sytuacji gdy spłonęły ich domy a wraz z nimi przedmioty codziennego użytku.
       Nazajutrz nastał czwartek 8 lipca 1943 roku. Zbrodniarze odeszli ze wsi. Dopiero wówczas, po wyczekaniu wielu godzin, ocaleli rozpoczęli poszukiwania. Może towarzyszyła im nadzieja na odnalezienie rannego, ale żyjącego członka rodziny. Jeśli tak było, to te nadzieje wcale nie były pozbawione sensu. Wszak egzekucję przeżyła jedna osoba – Agnieszka Ludian. Wspomina o tym pani Zagrzejewska „Ojca kuzynka nie mogła czy nie zdążyła uciec. Była kulawa na jedną nogę. W stodole ustawili ją wraz z innymi w rządku, bo tak kazali się ustawić i zaczęli strzelać. Niemiec trafił ją ale nie szkodliwie. Upadła z innymi. Niemiec chodził i sprawdzał, bo tak dobijał ludzi. Ona leżała bez ruchu dwadzieścia cztery godziny, między tymi nieżywymi”.
         Cud się zdarzył, ale tylko w tym jednym przypadku. Poza ocalałą Agnieszką Ludian nikt więcej nie przeżył, zamiast tego rodziny musiały oglądać i identyfikować ciała swoich bliskich. „Kiedy się to wszystko po jakimś czasie uspokoiło matka powiedziała że pójdzie i zobaczy co tam jest. Tam znalazła ojca. Ciało ojca trzeba było wyciągnąć spod innych zabitych. Postarać się o zapewnienie trumny. Wdowy i znajomi zabitych mężczyzn musieli teraz oddać ostatnią posługę członkom rodziny, przyjaciołom, znajomym. „To był lipiec, gorąco i deszczowo. Mama znalazła jakiegoś sąsiada, który zbił trumnę z jakichś desek. Trzeba było szybko pochować”.
         Świadkowie sugerują, że ze względu na porę roku ciała pomordowanych szybko pochowano „na miejscu bo dowiezienie zwłok do kościoła do Modliborzyc i pochowanie ich na cmentarzu, tak jak należy, to było ryzyko”. To też było mądre, w pełni racjonalne działanie. Gdyby Niemcy zauważyli przemieszczającą się dużą grupę ludzi w czasie gdy trwała obława na oddziały partyzanckie, prawie na pewno żałobnicy byliby ostrzelani, nie wspominając już, że kondukt mógł być zbombardowany w stale ponawianych nalotach. Według świadków, dzień lub dwa po egzekucji nastąpiło bombardowanie Gwizdowa „Ledwie zdążyliśmy podać trumnę przez płot wtedy nadleciały samoloty i zaczęły bić, ale nikogo nie zabili”. Ostatecznie ciała pomordowanych, „gdy to wszystko się uspokoiło” wozami konnymi zawieziono do Modliborzyc i tam spoczęły na cmentarzu parafialnym.
Dla tych, którzy przeżyli nadchodził czas naprawdę trudny. Wdowy i dzieci musiały zebrać plony z pól. Przygotować miejsce nadające się do przetrwania zimy, najczęściej były ziemianki i piwnice. Tak jak w przypadku Kalennego poszkodowani nie chcieli i nie mogli opuścić miejsca swojego zamieszkania. Była to społeczność rolnicza, uzależniona od uprawy posiadanej ziemi i od plonów jakie ta ziemia wydawała. Zresztą dokąd ci ludzie mieli pójść i czym mogliby wyżywić siebie i dzieci? W przypadku Gwizdowa niewielu zdecydowało się pozostawić swoje zniszczone domostwa. Sytuację „pogorzelców” podsumował pan Jamróz: „Kto i gdzie miał pójść? Jak kto miał do kogo to wysłał tylko dzieci. Kto mógł wystawiał przed zimą budynek, jak mu zbombardowali to i tak zimował w piwnicy, w ziemiance albo w szopie. Zresztą gdzie indziej ludzie tez nie mieli lepiej”.
         W jaki sposób ludzie pozbawieni domów i środków do życia potrafili przetrwać, znieść mroźne zimy z początków lat czterdziestych XX wieku? Powtórzmy: w wielu przypadkach we wsi pozostały wdowy z dziećmi. Jeśli nie wsparli ich sąsiedzi, którzy sami pomocy potrzebowali to żadne instytucje im nie pomogły . Właściwie to posiadali tylko jeden atut. Poszkodowani w Kalennem, Gwizdowie, Ciechocinie i w innych okolicznych wsiach należeli do społeczności ludzi zaradnych, „twardych”, przywykłych do trudnych warunków życia. Dlatego przetrwali, choć naprawdę łatwo im nie było.
          Czesława Zagrzejewska tak opisuje losy swojej rodziny po tragedii z początków lipca 1943 roku: „Schowaliśmy się na kępach. Deszcz później lał a my musieliśmy tam siedzieć. Nie było gdzie się schować, ani co zjeść, ani czym się przykryć. Tyle w tym wszystkim było szczęścia, że mieliśmy krowę, która wtedy była na pastwisku. Było można napić się mleka i to po trochu. A przecież lato się kończyło. Nadchodziła zima. Nie mieliśmy ani garnka, ani łyżek. Nic bo wszystko się spaliło. Mieliśmy tylko piwnicę, taki kopiec na kartofle i pod tą jedną zabraną pierzyną przesiedzieliśmy całą zimę w tym kopcu. Ogień można było napalić, ale na krótko, tak żeby dymu nie było. Na szczęście mieliśmy też kartofle, które tam były wysypane. Na nich siedzieliśmy i spali całą zimę. Nie było ani co zjeść, ani w co się ubrać. Nie mieliśmy nic”.
         W lipcu 1944 roku wojska niemieckie opuściły tereny Lubelszczyzny. Za wycofującymi się Niemcami na tern powiatu janowskiego weszli sowieci. Po zakończeniu okupacji sytuacja wdowy z małymi dziećmi wciąż nie była łatwa: „Gdy przyszli Rosjanie, mama kupiła od nich kufajkę, bo nie było czym się okryć ani w co się ubrać. Od tej kufajki dostaliśmy świerzbu, szczęśliwie go przechorowaliśmy, nie było apteki ani lekarza żeby pomógł. Mama zachorowała na tyfus, ludzie na to umierali, ale ona przeżyła”. Wygłodzeni i żyjący w niedostatku ludzie zapadali na choroby zakaźne, wielu zmarło. Do tego dochodziła kwestia zniszczeń w infrastrukturze i budynkach mieszkalnych. Wielu domów nie odbudowywano z braku środków finansowych lub nie miał ich kto odbudować bo gospodarze, ojcowie rodzin, zostali zabici w czasie okupacji. Innymi słowy; wielu ludzi wciąż nie miało gdzie mieszkać, ani nie miało z czego żyć. Wojna zmieniła mentalność znacznej części mieszkańców gminy Modliborzyce: „Śmierć często zaglądała nam wszystkim w oczy. Także do tego, jak do głodu i zimna, trzeba było przywyknąć ”. Krótkie i dosadne podsumowanie lat okupacji przez człowieka, który ten „zły czas” przeżył jako dziecko.
          Jak się okazało nawet po zakończeniu działań wojennych, apokalipsa pochłaniała kolejne ofiary; jeden z braci pani Genowefy –Ryszard Ludian zginął od wojennego niewybuchu, których „w Gwizdowie i okolicy było bardzo dużo. Bomby, pociski płytko zakopane albo porzucone. Ginęły od nich dzieci i młodzież, ale nie brakowało dorosłych, którzy chcieli to przenieść albo mieli nieszczęście na taki niewybuch nadepnąć”. Dotyczyło to nie tylko Gwizdowa. Tego typu tragedii było wiele w skali gminy czy powiatu.
          Na pytanie ilu właściwie mieszkańców gminy Modliborzyce poniosło śmierć w czasie II wojny światowej? Trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć. W samym getcie w Modliborzycach przebywało do 2500 Żydów7. Przeżyli nieliczni. W 1945 roku Biuro Odszkodowań wojennych zliczając „straty biologiczne” w gminie Modliborzyce łączną liczbę osób „pochodzenia polskiego”, które poniosły śmierć w czasie wojny i okupacji ustaliło na 352 poszkodowanych a 41 prawdopodobnych wypadków śmierci8. To dużo. Szczególnie jak na rolniczą społeczność małej wiejskiej gminy. Oczywiście nie są to jedyne dostępne szacunki liczby osób, które poniosły śmierć w wyniku działań wojennych i polityki okupanta
         Już w czerwcu 1945 roku władze dokonały spisu i szacunków start materialnych jakie ponieśli mieszkańcy gminy Modliborzyce. Wypłaty odszkodowań i wsparcie dla mieszkańców było potrzebne. W wielu przypadkach odbudowa mieszkalnych budynków prywatnych przeciągała się z powodu braku środków finansowych. Inna sprawa, że pieniądz uległ zupełnej dewaluacji, ponadto z szacunków strat i kwot odszkodowań wielu nie było zadowolonych. Niezadowolenie z kwot odszkodowań wynikało z wielu powodów, a chodzi tu nie tylko o mieszkańców Gwizdowa. Pretensje przede wszystkim wynikały z braku szacunków wartości inwentarza i narzędzi gospodarskich, które spłonęły w zniszczonych zagrodach. Mimo wszystko, z pomocą władz czy bez pomocy, trwała odbudowa zniszczonych wsi. Wprawdzie jeszcze w 1944 roku brakowało budynków i nie udało się otworzyć szkół w tych miejscowościach9. Niemniej, już w 1948 roku, kilka lat po pacyfikacji, Zygmunt Wielgus, nauczyciel pracujący w Gwizdowie, wraz z 30 uczniami otworzył nowy rok szkolny10. Owszem, były rodziny, które zdecydowały się opuścić rodzinną miejscowość, ale domostwa i pola uprawne zakupili sąsiedzi lub nowi osadnicy. Wieś zaczęła żyć na nowo. Pozostały tragiczne wspomnienia. W miejscu zbrodni drewniane krzyże, które po latach zamieniono na pomniki upamiętniające ludzkie dramaty.
        Podsumowując zagadnienie przebiegu jak i bilansu pacyfikacji w Kalennem i Gwizdowie: jak wspomniano w Kalennem liczba zamordowanych cywilów była znacznie wyższa. Natomiast w Gwizdowie we wszystkich akcjach represyjnych zniszczono 27 „zagród gospodarskich”, w Kalennem było to 24 domostw, z tym, że szacowana kwota strat w Kalennem była nieco wyższa. W końcu różnica bodaj najistotniejsza: o ile Kalenne jako wieś po wojnie nie rozwijała się już tak dynamicznie jak w międzywojniu, to już mieszkańcy Gwizdowa i Ciechocina potrafili odbudować infrastrukturę wsi. W końcu świadkowie dramatycznych wydarzeń z lipca 1943 roku, ich wspomnienia pozwoliły odtworzyć w miarę dokładnie przebieg dramatu, który miał miejsce we wsi Gwizdów. Po ośmiu dekadach, które upłynęły od pacyfikacji ich rodzinnej miejscowości, są ludźmi leciwymi. Znakomicie zapamiętali szczegóły tragedii, ale potrafią opowiadać o niej spokojnie i rzeczowo, bez pomstowania na sprawców, za to z przekonaniem, że należy tę historię przekazać. „ Bo trzeba ludziom opowiedzieć o tym cośmy przeżyli”. Być niniejsza publikacja uczyni zadość woli tych zacnych, a doświadczonych przez los osób.

M.Mazur


Wykaz szkód jakie w czasie okupacji ponieśli mieszkańcy wsi Gwizdów11

Wykaz szkód jakie w czasie okupacji ponieśli mieszkańcy wsi Ciechocin12

Archiwum Państwowe Lublin (APL) Sprawozdanie dekadowe Dowództwa Okręgu Wojskowego o działalności i zwalczaniu partyzantki i ruchu oporu w Generalnym Gubernatorstwie w okresie 20-30.11.1942, 29 listopad 1942, Oberfeldkommando des General Gouvernements Lagemeldungen (1942- 1945), k. 386.
M. Chodakiewicz, Agenci i bandy pozorowane na Lubelszczyźnie. Z dziejów okupacji niemieckiej w Janowskiem, Radzyński Rocznik Humanistyczny, T.II, 2002, s.114.
Tamże, Raport „Nurta”, 21 March 1944, AAN, AK, sygn. 203/X IIl-l, k. 19
Tamże.
J. Kulesza, Z wyroku Polski podziemnej. Dzieje oddziału 993 W kontrwywiadu Komendy Głównej AK, Wyd. Mirek 2015.
6 Relacje świadków co do liczby nalotów bywają tu sprzeczne.
7 Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, Sprawozdanie z akcji Pomocy Społecznej za czas od 1 stycznia do 30 czerwca 1941, sygn.210/23.
8 APL, Biuro Odszkodowań Wojennych przy Prezydium Rady Ministrów, Straty biologiczne poniesione przez woj. Lubelskie w czasie II wojny światowej. Kwestionariusze powiatowe i gminne. Gmina Modliborzyce pow. Kraśnik, Załącznik Nr.2 Do Pisma Min. Adm. Publ. Z dnia 9 czerwca 1945r., L.dz.Og.I/7894/45.
9 APL, Oddział w Kraśniku, Inspektorat szkolny w Kraśniku, sygn.24 v-25, s.14.
10 APL, O Kraśnik, Prezydium PRN w Janowie, sygn.1712, s.7.
11 APL, Formularz Nr.5 , Wykaz szczegółowy szkód wojennych w budynkach mieszkalnych i gospodarczych wsi Gwizdów wojew. Lubelskiego według okólnika Ministerstwa Odbudowy Nr.3526 z dnia 15 czerwca 1945 roku.
12 APL, Formularz Nr.5 , Wykaz szczegółowy szkód wojennych w budynkach mieszkalnych i gospodarczych wsi Ciechocin  wojew. Lubelskiego według okólnika Ministerstwa Odbudowy Nr.3526 z dnia 15 czerwca 1945 roku.